Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/188

Ta strona została przepisana.

— Nie mów mu nic!... Proszę cię!... mój drogi!... Przecież to tylko raz... To moje imieniny.
Wstawia hyacent do żardinierki ostrożnie, delikatnie.
Tak go kocha, ten wonny kwiat, pierwszy, który dostała na własność. Z troskliwością dotyka ziemi, czy dosyć wilgotna. Mundek śledzi jej ruchy mimowoli. Wreszcie się odzywa:
— Odwróć go do światła. Inaczej zginie.
Pita się zasmuca.
— Niema tu słońca u nas.
— Choć światło!
Wreszcie kwiatek ustawiony. Pita staje znów przed Mundkiem.
— Zrobić ci winną polewkę?
— Nie.
— To może tapiokę?
— Dziękuję!
Pita czuje, że Mundek się jej znów wymyka, że zapada w swą melancholię smutną.
— Mundku! — mówi szybko — nie mów mamie, że ten kwiatek od Tarnawicza. Mama go nie lubi. Może się będzie gniewała. Nie powiesz? co?
Mundek obojętnie skinął ręką.
— Nie.
— Dziękuję ci!... Widzisz, ja Tarnawicza bardzo lubię... i nie chciałabym, ażeby mama mi ten kwiatek zabrała!
Spłonęła cała różaną zorzą rumieńca. Odeszła szybko ku żardinierce i dziwi się sama, dlaczego się zaczerwieniła, mówiąc o Tarnawiczu. Lubi go naprawdę, pomimo, że jest brzydki i jeszcze uczniak. Ale coś ma w sobie takiego dobrego, miłego, gdy się uśmiecha trochę smutno i tak Picie jest z nim jakoś swojsko, spokojnie, jakby się znali już bardzo, bardzo dawno.
Rzadko przychodzi do pokoju, bo choć Tuśka właściwie teraz nic nie mówi przeciw niemu — to jakiś ten prąd