Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/189

Ta strona została przepisana.

nieprzyjazny od niej płynie, i Tarnawicz musi to wyczuwać, bo najczęściej wpadnie do kuchni, gdy Pita się po niej kręci, zapyta o Mundka, pomówi, gdy niema nikogo.
Najczęściej, naturalnie, mówią o Mundku, o przeszłych chwilach, i wtedy Pita czuje dla Tarnawicza ogromną wdzięczność.
— Żeby nie pan, Mundek byłby naprawdę umarł! — mówi, zapominając, że niedawno sądziła, iż bolem Mundka jest to właśnie, że mu umrzeć nie dano.
— Ach, Boże — odpowiada Tarnawicz — ja byłbym w tej chwili prędzej sam zginął, niż jemu pozwolił umrzeć.
Pita chwilkę się zamyśla, a potem nagle mówi, prawie bezwiednie patrząc w głąb źrenic Tarnawicza:
— A dlaczego pan się nie chciał zabić, zamiast Mundka?
Tarnawicz brwi ściągnął i twarz jego blada jakby jeszcze więcej pobladła.
— Bo mnie nie wolno.
— Dlaczego?
— Bo ja mam obowiązki.
— Jakie?
— Mam matkę... chorą, siostry... ojciec daleko rządcuje w majątku u jednego pana... my tu, żeby się kształcić. Ja to wszystko trzymam w garści.
— A... matka pana?
Nastała chwila milczenia.
— Moja matka... chora! — wyrzekł wreszcie chłopak przyciszonym głosem.
— Nie zajmuje się wami?
— Nie. To my się raczej nią zajmować musimy.
Pita słyszała coś już niewyraźnie o tej matce Tarnawicza. Podobno się upija nałogowo. Więc to jest straszne — myśli Pita — nałogowo, kobieta... to grzech, a on mówi, że... chora.