Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/190

Ta strona została przepisana.

Tylko Pita czuje, że poruszyła tu jakąś straszną tragedyę, jakiś przeogromny ból młodego serca, od dziecięcych lat udręczonego nerwowo i ciężko. Pita wie, że Tarnawicz musi uśmiechać się smutnie, bo nie dane mu było nigdy, tak, jak i jej, roześmiać się srebrzystym śmiechem wolnych i swobodnych istot.
Chce coś przemówić, jakby jakieś bodaj słowo pociechy, lecz sama doznaje w tej chwili takiego rozpaczliwego smutku, że zdaje się jej, iż są oni wszyscy, i Tarnawicz, i ona — i te inne dzieci, pogrążone na dnie jakiejś ciemnicy, w której zatęchłe, grobowe powietrze tłoczy im piersi, serce ściska i odetchnąć nie daje.
Cicho podaje tylko rączkę przytulonemu do ściany Tarnawiczowi...
— To... ja już idę! — odpowiada chłopiec, pośpiesznie chwytając tę wyciągniętą ku niemu bieluchną muszelkę. — I... dobranoc pani, panno Józefo!
— Dobranoc panu!...
Ręce ich rozłączają się. Pita zwraca się ku drzwiom, prowadzącym do pokojów, Tarnawicz stoi jeszcze u progu, przy ścianie, i patrzy na nią.
Ona ten wzrok czuje na sobie, odwraca się ku niemu.
— I... niech się pan nie martwi! — szepce cichutko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pito — mówi do niej Mundek — czy ojciec powrócił?
— Nie jeszcze, Mundku — odpowiada Pita.
Dziś ważny dzień. Bardzo ważny dzień. Wezwano ojca do gimnazyum. Kto wie, co ztamtąd przyniesie. Wogóle wykolejenie nastąpiło w życiu Żebrowskich. Katastrofa z Mundkiem, a potem Edek, który nie może zupełnie chodzić do szkoły z powodu choroby uszu...
Żebrowski wraca przez kuchnię. Idzie napozór jak zawsze swym sztywnym, mierzonym krokiem drewnianej