Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/192

Ta strona została przepisana.

stania się, bądź co bądź, z tej cieśni, w jakiej żył dotychczas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I oto zrywa się jedno pisklę do lotu i chce opuścić gniazdo, dokąd mu żer znoszono.
W skrzydła bije, niebaczne, że każde zatrzepotanie roztrąca jakąś część gniazda, tak pracowicie, z takim trudem „na całe życie“ budowanego.
— Pójdę ztąd! Puśćcie mnie... Nie chcę już was. Nie umiem się dostosować do waszej rezygnacyi. Zakosztowałem walki... byłem u wyłomu i choć przeżyłem siebie wielkością mojego Czynu, chcę iść dalej, pędzony przeznaczeniem!
Puśćcie mnie!...
Idę ztąd!
Szerokie dźwignięcie się skrzydeł, i oto w gnieździe wyłom, pustka, jakby wyniesiono trumnę.
Pyszny, wyniosły ptak waży się w błękicie, nie patrząc po za siebie.
— Pędzony przeznaczeniem, muszę biedz!...
Puśćcie mnie!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taką chwilę obecnie przeżywają na ulicy Wareckiej. Wszyscy czują, że stanie się tak, jak chce Mundek. Wszyscy wiedzą, że on odejdzie tak, jak to zapowiedział, pomimo, iż będą protestowali.
— Nie mogę żyć w tych warunkach! — rozlega się znów głos Mundka — nie mógłbym pracować. Tam niema ucisku... Puśćcie mnie!...
Żebrowski stoi, jak skamieniały. Trzyma ciągle kapelusz w ręku i patrzy w ziemię. Zdaje mu się, że to jakaś cząstka jego samego odrywa się od niego powoli i niknie w przestrzeni.