W kącie na sofie siedzi skulony Edek. Nie słyszy dobrze, co mówią, lecz dorozumiewa się. Na twarz Tuśki wystąpiły dwie ciemne plamy.
— Boże mój! Boże!... — mówi wreszcie i wybiega do swego pokoju.
Mundek odwraca się i również niknie w głębi salonu. Żebrowski odkłada kapelusz i wolno przysuwa się do okna. Opiera czoło o szybę i pozostaje tak w swej zwykłej nieruchomości, gdy coś bardzo ciężkiego na niego spada.
Z sypialni dolatują łkania Tuśki.
Z kuchni słychać łomot tasaka o stolnicę. Przygotowuje się żer, strawa codzienna. A tu taka walka ciężka dusz, które obijają się o siebie, lękając się zrozumieć konieczność swego przeznaczenia.
— Niech on jedzie — myśli Pita — niech on jedzie... Niech!... On będzie tam szczęśliwszy.
I nagle coś załkało w niej:
— Choć on! choć on!...
Łzy ciężkie, gorące płyną z oczu Pity.
Klęczy przed niewielkim kuferkiem Mundka, który spakowała już cały, układając starannie drobiazgi, które mu na drogę przeznaczono.
Kosz z większemi pakunkami wysłano przez dom ekspedycyjny. Mundek nie interesował się tem wcale.
— Po co to wszystko? — powiedział raz do matki, widząc, że układa pościel do kosza. — Czy można wiedzieć, co ze mną będzie?