Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Musi jechać, musi do tej Galicyi... — myśli — on, taki on, musi... przecież to straszne, że człowiek nie może żyć tam, gdzie chce. Ptak, motyl ma wolę. A on, taki on...
I znów łzy i łzy.
Nagle do pokoju wchodzi Mundek.
Ubrany po cywilnemu, zmienił się zupełnie. Wydaje się smuklejszy i drobniejszy. Na twarzy znać bliznę i pewne skrzywienie. Ale wyraz ust, oczu dojrzał, zmężniał znacznie. Jest w nim jakieś gorączkowe podniecenie i zainteresowanie się, które wyrugowało poprzednią apatyę. Mimo to jednak, to „przeżycie“ siebie wlecze się za nim ciągle, jak piętno już niczem niestarte.
Szybko wkłada do walizki jakieś notatki, świstki, papiery, poczem zwraca się do Pity.
— Józiu! — mówi, dotykając z lekka jej ramienia.
I on teraz tak, jak Tarnawicz, nazywa Pitę: „Józią“.
— Józiu!
Pita śpiesznie ociera oczy. Nie chce, aby Mundek widział, że ona płacze. Ale on na to nie zwraca uwagi.
— Słuchaj! — mówi do niej, skandując każde słowo — słuchaj, co ci powiem.
Pita podnosi na niego swe cudne, błękitne oczy.
— Słucham cię, Mundku.
— Jesteś dobra dziewczyna. Przekonałem się. Szkoda, że się zmarnowałaś głupiem wychowaniem. Skoro jednak dorośniesz już zupełnie, postaraj się to naprawić. Może ci się uda. Zresztą, nie o tem chciałem mówić, bo to jest twoja rzecz. Tu chodzi o Tarnawicza. Wiesz, że mama go ciągle nie lubi. Otóż teraz, kiedy on ma dawać lekcye Edkowi i będzie tu codzień przychodził, może go spotkać niejedno... Więc ty pamiętaj, żebyś starała się ustrzedz go od takich drobiazgów... pamiętaj!
Na twarzyczkę Pity wykwitły rumieńce.
— Dobrze! — odpowiada cichutko.