niej lata całe, ale ból jej jest większy, silniejszy, niż codzienna przyczyna dać może.
To poczucie zawisłości, te jakieś ręce wyciągnięte w przestrzeni, ręce, które gniotą, układają, wytrącają — są teraz przed Pitą groźne, żyjące, straszne.
To, co było jakby historyą, to co pozostawało raczej za bramą ulicy Wareckiej, to co było dla niej jakby legendą, teraz spadło na nich, na tę garstkę, stojącą w noc błotnistą u stóp wagonu, do którego schodków uczepiony, bieli się bladą twarzą Mundek.
Tu i owdzie słychać cichy brzęk ostróg. Pita mimowoli drży.
Tak, tak, poczucie zawisłości!...
Pomiędzy Żebrowskimi milczenie. Wszyscy patrzą w Mundka, wszyscy wyzbyli się w tej chwili drobiazgów i małości swych dusz. Wyszlachetnieli na ten moment, tak ich ten rozpaczliwy smutek rozstania wzniósł wysoko.
— Odjeżdża!... — myślą wszyscy.
Zostanie puste miejsce.
Jakby wyrwany szmat tego gniazda.
I o tę pustkę obijać się będą już zawsze ich dusze, okaleczałe wspomnieniem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Krótkie, gniewliwe gwizdki lokomotywy.
Jakaś gromadka żydów pędzi, roztrąca, krzyczy. Wpadają na Edka, on im się usuwa. Zapomniał, że jest zdecydowanym antysemitą. Skulone pięście przycisnął do piersi i patrzy w brata.
Łańcuchy chroboczą. Jakiś człowiek z kagankiem przelatuje wzdłuż wagonów. Stuk jego młotka przypomina stukot zbijanej trumny. Pita odwraca się na chwilę, aby otrzeć łzy. Pod murem, koło ławki, na której zwalono jakieś posyłki, coś się czerni drobnego, skulonego. Pita wytęża wzrok. Latarnia drży na wietrze. Blask jej pełza to po asfalcie peronu, to po murze. Pita wytęża wzrok. Drobna