Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/201

Ta strona została przepisana.

postać skulona stoi nieruchoma. Żółte światło przepełzło, drżąc, po tej postaci.
To Tarnawicz.
Stoi sam jeden.
Przyszedł.
Nie lękał się wilczego biletu, przyszedł choć zdaleka pożegnać Mundka.
Wielką delikatnością wiedziony, nie zbliża się. Czuje instynktownie, iż u stóp tego wagonu powinni stać tylko swoi.
Lecz jest.
I Pita doznaje wielkiej radości w swym smutku.
Od chwili, gdy wzgardziła tymi, „którzy się boją,“ pełna była jakiegoś zniechęcenia i coś jakby zaciążyło jej na sercu. Tłumaczyła sobie, iż to przekonanie, że ci „wszyscy“ źle się odwdzięczyli Mundkowi za jego czyn bohaterski, wprowadza ją w taki stan zniechęcenia. Lecz oto zjawił się Tarnawicz sam, a ona czuje, że ciężar jej z serca spadł, że jasno jest i że stało się to, co być powinno.
Znów gwizd, chrobot łańcuchów, wagony zakołysały się. Mundek pobladł jeszcze więcej, pochylił się ku swoim, wyciągnął rękę. Oni instynktownie tulą się ku sobie. Taka zbita, drobna gromadka.
I to dziecko pobladłe.
To dziecko gnane w świat.
Odbiega, odbiega, jakby na skrzydłach.
Koło Żebrowskich pomknął ktoś.
Izwinitie!... — mówi grzecznie.
Poszedł dalej.
W szczęku łańcuchów pociągu, kraje powietrze subtelny brzęk ostróg.
I to dziecko gnane w świat!
Jakby sen, ta jego blada twarz, naznaczona blizną Czynu, i jego wzniosły, krystaliczny Duch.
A tu takie grzeczne „izwinitie“...
I mus — mus...