biłam sobie taki ślub na intencyę wszystkiego i tego, żebym się już więcej nigdy nie zakoch... Nie wiem, ale zdaje mi się, że mi ładnie było w tej wstążeczce. Tylko teraz już czerwiec, miesiąc do Pana Jezusa, to już nie wypada nosić niebieskiej wstążki. Tarnawicz przyniósł mi cały pęk jaśminu. Władka znów powiedziała, że to ona przyniosła.
Bardzo się spłakałam. Edek podpatrzył, kiedy Tarnawicz mi dawał ten jaśmin i powiedział mamci, że to od niego. Mamcia się okropnie zgniewała za to, że kłamałam, i że biorę kwiaty od „mężczyzny.“ Mamcia mówi, że to kompromituje. Przecież Tarnawicz, to uczeń, a nie mężczyzna, i potem, jakże mu odmówić? On tak biegnie z temi kwiatami po wschodach, tak się cieszy. A mnie również tak miło, że je dostanę. Mamcia mówi, że troszkę za wcześnie „flirtuję,“ a ja nawet nie wiem, jak się to robi takie flirty. Napatrzyłam się w teatrze, ale to jakoś śmieszne i głupie. Gdzie mnie do flirtów! Ja zupełnie czemś innem mam teraz głowę zajętą. Ale to bardzo wielkie i trudne do opisania. Nie potrafię. Tylko mi tak, jakby przez moją głowę przelatywały całe obłoki rozmaitych myśli. To przyszło na mnie po tej katastrofie z Mundkiem. Tak mi się stało, jakby ktoś we mnie jakąś kartkę odwrócił. Tak mi się stało. Niby, że to dzieciństwo moje to pozostało za mną. Bardzo byłabym szczęśliwa, gdyby to mamcia odgadła. Ale mamcia ciągle ze mną tak mówi, jak z małą Pitą i tak mnie jakoś ściąga tem, z jakiejś wyżyny. Niby mi tak, że ja za Mundkiem się gdzieś wysoko zdołałam wydostać, i tam już szeroka przestrzeń i swobodnie się myśli, i rozumie wszystko, a tu mamcia ściąga mnie, jakby w jakąś głąb, w jakąś studnię, w klatkę — no... w ten dziedziniec na Wareckiej i że ja muszę tak stać przy oknie i patrzeć, jak także tak stoją za szybami inne panienki, a jeszcze inne od rana grają gamy, a inne idą na kursy i wracają, a głowa je boli i nic nie wiedzą...