Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/225

Ta strona została przepisana.

Władka idzie do okna i bierze talerzyk z ciastkami.
— Może panna Józia pozwoli, o!... to — śmietankowa babka, i jeszcze jedna.
Pita się rozjaśnia dziecinnym uśmiechem.
— Lubię bardzo śmietankowe babki — mówi. — Mamcia nie może ich znosić, ale tatko same śmietankowe babki zawsze jada.
— Tak? — dziwi się Władka. — Patrzcie państwo, nie wiedziałam.
Odwraca się. Po jej zmysłowych ustach, jak strzała, przemknął uśmiech ledwo dostrzegalny. Pita zjadła babkę i znów patrzy po ścianach.
— Chciałabym tak mieszkać! — myśli.
Lecz gdy już wychodzą na schody i Pita staje chwileczkę w sionce, aby zaczekać na Władkę, która drzwi na klucz zamyka, robi jej się nagle niewypowiedzianie przykro. Tak jest, jakby ktoś zadawał jej tu w tem mieszkaniu ciężką krzywdę i obrazę.
— Nie przyjdę tu więcej — rodzi się w niej postanowienie — nie przyjdę!
Na ulicy stara się rozegnać to wrażenie. Myśli o letniem mieszkaniu i o Tarnawiczu. Władka coś do niej mówi, ona nie słyszy.
— Bo taki turkot... — tłumaczy Władka.
Weszły do ogrodu Saskiego. Niewiele osób. Wszystko ciśnie się na bruk, na asfalt. Ławki jednak obsadzone. Wszyscy siedzący mają miny strudzone i wypoczywają. Widocznie uważają ogród za pasaż, w którym można „odetchnąć.“ Nie przyszli w nim żyć. Przyszli przez niego przejść. Pita tak samo, jak inni, przez niego przechodzi. Do bratków, rozpostartych aksamitną wstęgą, ciągnie jej dusza. Przyklękłaby chętnie, ręce złożyła: „Wy moje, wy cudne...“ Ale nie wypada. Buciki cisną, nogi trzeba prościutko stawiać. Tak każe wychowanie panny, a nawet i dziecka. Wzbijają stę sersa i balony. Żadne dziecko nie