Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/227

Ta strona została przepisana.

troska, jakby coś przelatującego z rozwianemi skrzydłami ponad ciemnią przepastną.
— Och, aktorzy! — mówi Władka — strasznie miłe ludzie.
Gromadka uczniaków stoi koło ogrodzenia. Kilku ma podbójcze miny. Ci już są pewni siebie. Inni jakby zalęknieni. Pita obejmuje ich spojrzeniem. Mimowoli przesuwa się przed nią Mundek tak, jak leżał na noszach, gdy go Pogotowie wniosło tam na Wareckiej.
— Poświęcił się — myśli — poświęcił się...
I jeszcze Tarnawicz, zapracowany, biegnący, zdyszany po wschodach.
— Czy i on także przy tem ogrodzeniu śmieje się czasem tak jakoś niemiło... — przechodzi jej przez główkę.
I rzecz dziwna.
Jakby się tam coś na dnie serduszka szarpnęło. Na samem dnie. Jakaś aktorka, ubrana w kształtną różową sukienkę i żółte buciki, podeszła do ogrodzenia. Wita się poufale z uczniami, podaje im rękę. Śmieją się. Jeden z nich podaje jej wiązankę kwiatów. Picie przypomina się hyacent Tarnawicza i jego kwiatki.
— A może on i tutaj przynosi kwiatki...
I znów ściśnięcie serca.
— Co mi jest? Pasek za ciasny...
— Ten to przystojny! — mówi Władka, wskazując Picie rosłego mężczyznę.
Lecz oto Pita staje nagle, jak wryta. Na lica jej wykwitł rumieńczyk, na usta uśmiech.
I aktor, który właśnie zapalał papierosa, gasi zapałkę i rzuca się ku furcie wejściowej.
— Czy to... czy to... — mówi, biegnąc ku Picie — czy to nie panna Żebrowska?
— Tak! — odpowiada słodko Pita.
Dzieje się to ogromnie szybko, jakby jakimś żywiołowym pędem.
— Pan mnie poznał?...