— Jakże? Ta sama buzia, tylko się tak pani wyciągnęła w górę. Tę buzię to ja przecież pamiętam tak, że mógłbym ją z zamkniętemi oczyma wyrysować. Tylko panna już teraz — panna.
Pochwycił ją za ręce; parasolka upadła na ziemię.
Porzycki (bo to on) nie zwraca na to uwagi, ogląda Pitę od stóp do głowy.
— Jakie to, jak laleczka! — śmieje się — jakie to przecudne... takie to, jak konwalia, a białe, a smukłe... moje cudo!...
W Picie budzi się jakieś rozrzewnienie. Na chwilkę znika jej z oczu otoczenie, i uczniaki, i wspomnienie Tarnawicza, i ludzie tragiczni, i lalki srogie na Dalekim Wschodzie.
Zdaje się jej, że jest jakby wyniesiona w jakąś śliczną krainę, pod sklepienia zielonych liści, przez które złote światło przecieka. I ona cała jest jasna, czysta, piękna, a wszystko dokoła niej barwą i wonią. Ona stoi nieruchoma w swej krasie, a ku niej płyną jakieś uwielbienia i biją daleko, cicho, tajemnicze dzwony.
— Ty cudzie!...
Tak się Picie wydaje.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Za kilka minut idą z Władką w stronę Żelaznej Bramy.
Władka jest aż czerwona z ciekawości.
— To z Zakopanego, mówi panna Józia, znacie się?
— Tak, pan Porzycki mieszkał w tym samym domu, co i my. Ciągle u nas bywał. Bardzo się z nami lubił. Mamcia to bez niego nigdzie nie poszła. Grali nawet razem.
— Jakto grali?
— Na scenie. Komedyjkę. Mamcia ślicznie grała. Ogromne miała powodzenie. Potem był bal. Mamcia była śliczna. Potem była kolacya. My i aktorzy.