Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/232

Ta strona została przepisana.

Na progu stanął Porzycki, nastroszył się, jak wspaniały kogut i po swojemu, po zakopiańsku zapiał:
— Ku-ku-ry-ku!..
Pita rączki złożyła.
— Och, jak ślicznie! — mówi.
Mieszkanko na ulicy Wareckiej wypełnił silny, tryumfalny głos:
— Ku-ku-ry-ku!..
Z głębi mieszkania biegnie Tuśka. Jest spocona, świeci się jej twarz, włosy ściągnęła z czoła i spięła na czubku głowy. Ma na sobie trochę brudną matinkę, od której koronki wczoraj odpróła. Matinka rozchylona, widać zbyt tęgą linię gorsu, spódnica kretonowa w paski podnosi się na odstającym już trochę brzuchu.
Jest jeszcze wonna, biała, ale już potrzebuje tych „poprawek“, bez których trudno robić skończony efekt. Biegnie — i staje, jak wryta. W pełnym świetle, we drzwiach wesoły, rozkoszny — Porzycki.
Tuśka ręce przed siebie wyciąga, jakby odpychała marę, z grobowych osłon się dźwigającą.
— Czego?
Tragedya jej życia, jej serca — cała tragedya... tam w hotelu — Boże!.. i te jego pocałunki gorące, ten grad pocałunków... te pieszczoty... on cały, on...
— Ku-ku-ry-ku!...
Kobieta chce przemówić. Jedna sekunda olśniewa ją. Jest to taki natłok wspomnień, odżycia wszystkiego. Pochowała go w sobie, opłakała, zamurowała nad nim grób, położyła krzyż, aż tu on żyje.
Nie chciała myśleć i wiedzieć, co z nim, jaki on znów, jak on żyje, jak wygląda, czego po świecie chce.
I oto on! oto on!...
— Kukuryku!..
A ona? patrzy na siebie duchowo, widzi się. Jest brzydka, nieupudrowana, nieufryzowana, piersi, brzuch — nieestetyczna... ona nie może zagdakać tryumfująco jak on...