cienką koszulkę w kwiatki błękitną, spraną, pastelowej barwy.
Włosy złote rozsypały się na ramiona, oczka prawie senne, a turkusami do słońca się garnące, usteczka na wpół otwarte rozkoszny ranek letni piją.
Wysunęła się z domku tak maleńkiego, jak z kart, który stoi cały ukryty w krzewach, przytulony do parkanu. Z sąsiedniego ogrodu Marcelina zwieszają się na dach domku gałęzie drzew. Dzikie wino zarasta ściany.
W domku wszyscy jeszcze śpią. Okiennice szczelnie zamknięte, mimo, że słońce strugami w nie bije. Zamknięte, jak powieki tych, którzy w domku śpią.
Jedna Pita przeczuła w tym ciemnym grobie, że słońce ją woła.
I jak myszka biała wysunęła się za drzwi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Od miasta, od rowów, od ścieków, od brudu wieje tu jeszcze zgnilizną. A przecież jednak Picie wydaje się, że wszystko tu świeżością i wonią. Kurzem przydrożnym posypane drzewa sadu i szare aż topole przydrożne, a Pita turkusami oczu zieleń tę garnie ku sobie i rączki złożyła i cieszy się.
— Ach Boże! Boże!
Sadek, w którym stoi domek, jest dość dużu. Aleje w nim pokręcone giną w kępach krzewów. Jest w oddali sadzawka, zionąca woń bagna. Ale za domkiem rozciąga się szparagowe pole, i do niego biegnie steczką Pita.
Bo to nie szparagowe pole, ale zaczarowana łąka.
Koronki zielone, fale całe koronek delikatnych, leciuchno wichrem kołysanych. I gdy tak wicher te fale seledynu rozgarnie, grają w nich całe smugi tęczowe, odbite w milionach kropelek rosy, drgających na każdym źdźble tych roślin przecudnych. Pita stoi na brzegu pola i patrzy chwilę, zanim się zanurzy w tęczowe ubrylantowane morze. Co rano tak biegnie, co rano różowa, odziana pa-