trzy na dyamenty rosy, na przestrzeń, leciuchno się kłoniącą, i uśmiech czarowny wykwita na jej buzię.
— Boże! Boże! — mówi, składając ręce.
I delikatnie, rozgarniając miłośnie smukłe roślinki, wsuwa się w zielone pole, idzie w nie, zanurza się z rozkoszą, chłodząc swe nagie nóżki, obute w stare pantofelki.
Dobrze jej, błogo, poddała drobną pierś promieniom słońca, które oświecają ją strugą blasku i idzie tak w przestrzeń, zasianą zbożem i oddzieloną znów parkanem od ogrodów Marcelina.
Po za zbożem już domki, już chaty.
Ale to wszystko majaczy, jakby w mgle złotej, rozpylonej ponad zbożem, które coraz wyżej ku górze w srebro prawie przechodzi, w biel, a potem niknie pod stropem błękitnym o delikatnym ledwo zaznaczonym błękicie świtowych nieb.
Pita patrzy na mgłę, na zboże, na majaczące w niem maki i chabry i radaby wyciągnąć ręce, objąć to wszystko, tulić, kochać i stać się tym zbożem, tym chabrem, tym makiem.
— Powitać słońce! — myśli — nie za okiennicami odgadywać. Czemu mamcia każe tak szczelnie okiennice zamykać? Mówi, że to od złodziejów. Że nożowców tyle jest na Mokotowie. Ale przecież mamy w domu mężczyznę, Tacia, to oniby chyba nie śmieli. A tak byłoby miło porwać się, gdy jeszcze szaro i takie czerwone prążki palą się u wschodu!..
I Pita smutnieje.
— Jakie to dziwne, że ludzie muszą się przed ludźmi tak chronić, zamykać, po jamach. Jeden na drugiego czyha, jak dziki zwierz. I nawet przez to słońca trzeba się pozbawiać. A przecież dosyć się naśpimy w ciemności — w grobie...
Coś powiało śmiercią po łanach złotych, brylantowych.
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/235
Ta strona została przepisana.