Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/237

Ta strona została przepisana.

Podniesiona na duchu, idzie znów swą zieloną falą. Rosa moczy jej opuszczone ręce, które muskają lekko wierzchołki roślin. Rozkoszne uczucie dziwnej świeżości przenika ją całą i płynie przez ramiona ku górze. Czuje się młodą, stojącą na progu życia, zda się brak jej skrzydeł u ramion, aby wzbiła się pod strop niebieski i zawisła w przestrzeni.
— Tam jeszcze musi być świeżej, jeszcze cudowniej! — myśli.
Pragnęłaby zobaczyć skowronka, ale napróżno patrzy ku górze, skowronka nigdzie niema.
— Może jutro! — pociesza się i zwraca oczy ku ziemi.
Ogarnęła wzrokiem ubrylantowane pola.
— Co za brylanty!.. aż się palą.
I nagle powstaje w niej chęć.
— Umyję się w rosie... umyję się...
Pochyliła się.
Zanurzyła ręce — dokoła tyle rosy. Nabrała ją w muszle swych dłoni. I oto myje się, jak kotek, myje łapkami małą buzię. Śmieje się cichutko. Włoski jej spadają na twarz, ona je odpędza, jak złotą przędzę, która ją omotuje.
— Ach! idź!.. idź!..
I znów pochyla śliczną twarzyczkę, która cała zaróżowiła się, jak kwiat wodą skropiony. Z ramion zsunęła się jej matinka, zsunęła się jej koszulka. Jedno ramiączko rozpięło się, i oto widać delikatną paszkę i początek dziewiczej okrągłej piersi. Ona nic nie czuje, nic nie widzi — cała radosna, rozpromieniona — skąpana w tej rosie, którą podaje jej zielony gąszcz kwiatów, tą rosą skropionych, a smukłych jak ona.
Białe drobne motyle zawisły tam ponad tą złotą głową. Fruwają drżąc dokoła. Jakiś błękitny jeden motyl zaplątał się między śnieżny krąg.