Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/246

Ta strona została przepisana.

— Cóż rządca w porównaniu z nim! — przemknęło jej przez umysł — cóż rządca!
Tuśka cofnęła się w głąb, oparła głowę na ręce i milczy. Ona także patrzy na Porzyckiego i wsłuchuje w dźwięk jego głosu. Przeżyła z nim jako z marą, z widmem, lata całe i teraz napawa się jego istnieniem pół przytomna i oszołomiona. Byle jej tylko nie kazali nic mówić, byle jej tylko nie kazali się odezwać.
Z po za parkanu, z bardzo daleka dolatują dźwięki fortepianu.
— Co to? — pyta Porzycki.
— To... Marcelin.
— A! Marcelinek!
— Tak, tak...
Mężczyźni uśmiechają się tajemniczo. Porzyckiemu błysnęły oczy. Odwrócił się w stronę parkanu.
— Marcelinek!...
Jakaś skoczna polka klekoce wśród szumiących leciuchno liści.
— Bawią się... — śmieje się Porzycki.
I nagle dodaje wesoło:
— Trzeba nam tam kiedy pójść całą bandą. Co?
— Hi! hi! — chichocze Żebrowski.
— Och! — myśli Pita — jakbym chciała! jakbym chciała!
Czeka, że matka coś odpowie, lecz matka zaszyła się w cień pod liście winogradu i milczy.
Polka ucichła. Nagle jakieś głosy płyną wzdłuż parkanu.
— Goście spacerują! — objaśnia Żebrowski.
— Spoj czto nibud’, gałubczyk... — mówi jakiś ochrypły głos.
— Boh z taboj!
— Spoj!
Wicher przestaje kołysać liśćmi. W altanie cisza.