I z po za parkanu wznosi się sentymentalny, dziki i dziwny cygański śpiew:
Razdieli sa mnoj ty dolu...
Grust’, pieczal, tasku maju...
Ostrogi brzęczą.
— Spoj!
Daj napłakat’ sa mnie w wolu...
— Spoj!...
Aż boli od rozpaczliwego drżenia tego głosu.
— Spoj!.. — powtarza chrypliwy bas.
Szablami po parkanie przejechali, aż pochwy dzwonią.
— Spoj!...
Porzycki pochylił się nad stołem.
— Coś wam powiem... zapomniałem... mam nowe telegramy.
Z kieszeni wyjął zadrukowane świstki.
— Słuchajcie: „Dziś pancernik pojemności tylu to ton, noszący nazwę „Zwiezda“, natknął się na ukrytą minę podwodną. Cała załoga...“
Zielonawe światło oblewa zasłuchane twarze. Cisza w drzewach, tylko ćmy obijają się delikatnie o jasną zieleń bibułki.
Za parkanem oddalają się dzwonki ostróg i głosy rozpaczliwe:
Pożalej ty żiźń maju!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I w tem wyciu dziwnem, oddalającem się z pobrzękiwaniem, w tem wyciu, gdzie słowa, ból, troska, niedola powtarzały się, jakby stały, ciągły podkład, było tak wiele grozy, że aż dreszcz od nich bił, dreszcz nieutulonej nigdy rozpaczy, nie znajdującej ujścia, nawet w cudzych łzach.