Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/249

Ta strona została przepisana.

— Umyję benzyną, obłożę szafranem — troszczy się przed lustrem.
Do pokoju wpadła właśnie Pita. Głęboko wycięta sukienka odsłania delikatną szyjkę i kark. Aż ciągnie to oczy, takie to białe i gładkie. Mimowoli Tuśka wbija swój wzrok w ten nieskalany atłas.
— Jaka biała!... — myśli i coś tam koło jej serca kręci się dziwnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaczyna się bowiem teraz dla Tuśki okres, którego ona sama nie oczekiwała, nie spodziewała się.
Pragnie nagle wydostać się z osłon, w które się spowiła dobrowolnie po rozejściu z Porzyckim. Zaczyna od owego kołnierza, który odrzuca pewnego ranka, a który zdawał się już przyrość do niej, aby ją ukryć dla porządań męskich. To samo stanie się z nią całą, z jej ruchami, głosem, sercem, pragnieniem, dreszczami, które przebiegać ją zaczną o ciszy nocnej. Wszystko to zacznie budzić się. Bo nie umarła w niej rozkochana. Ale śpi!
W dzwon alarmowy uderzył głos mężczyzny, ten sam głos, który ostatni zanucił swe Salve Regina pogrzebowe nad grobem uczuć, w który ją elegancko z bukietem kwiatów w ręce układał.
W dzwon alarmowy uderzył tryumfalny głos wiecznie uśmiechniętego i bez troski serdecznej, biegnącego przez świat Ahaswera.
W dzwon tryumfalny...
Och! to „kukuryku“ na progu mieszkania na ulicy Wareckiej...
To marne, śmieszne „kukuryku“...
I oto dźwiga się z martwych uśpiony twór kobiecy.
Jeszcze nie wibruje, jak dawniej, bo całe szeregi dni i nocy straszną, nadludzką walką były dla niej — i ta harfa, która za wolą Porzyckiego rozdzwięczała się wszystkiemi