Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/254

Ta strona została przepisana.

— Prędzej uwierzę, że ten kamień ożył! — odparła, wskazując jakiś kamyk, sterczący w trawie. — Mój mąż nie ma czasu, ani temperamentu na sentymenty.
Porzycki zaśmiał się wesoło:
— Żony o takich sprawach nic nie wiedzą.
— Żony?
Naturalnie... one. Tak, jak mężowie nic nie wiedzą o temperamentach żon. To innym przypada dowiedzieć się, co w trawie piszczy. Co? ha?
Tuśka spłonęła cała rumieńcem. Chciała nagle krzyknąć, zamknąć usta Porzyckiemu własnemi dłońmi, zawołać: „Milcz!“, lecz siedziała jak wykuta z kamienia. A tylko w niej wszystko drgało, jakby jakimś strasznym, okropnym zawodem. W niej wzbierało całe morze uczucia, radaby łzami gorącemi opowiedzieć, ile bólu szło z nią lat tyle, a tu słyszy żarty... żarty i to właśnie w tej sprawie...
Inni dowiadują się, co w trawie piszczy!...
Nagle Porzycki spojrzał na nią i uśmiechnął się po dawnemu.
— Utyliśmy! — powiedział, przypatrując się jej całej — utyliśmy wcale, wcale. Za dużo się jada, może na kolację, a to niezdrowo. Ja także zacząłem tyć i przestałem jadać dużo na kolacyę. Dusiło mnie potem i sypiać nie mogłem.
Nie odpowiada mu nic. Wcisnęła paznogcie w poręcz leżaka i słucha.
— Dawniej nie uważaliśmy na to. Pamięta pani? Jedliśmy jak nic sardynki, nawet homary na noc? Pamięta pani?
Tuśka milczy. Pamięta pocałunki, nie sardynki, nie homara...
Lecz Porzycki porwał się i przykląkł w trawie:
— No, w Zakopanem... pamięta pani?... Naszą maszynkę na rogu komody i ciastka od Płonki, i gaździnę, i wszystko, co?... w Zakopanem...