Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/255

Ta strona została przepisana.

Padło wreszcie to słowo, to wielkie słowo:
W Zakopanem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Och, noce błękitne... och, błękitne noce!
Noce, w których smugami płynęły rozwiewne chwile, nieprzepomniane, nieodtęsknione.
Dwie pary źrenic naprzeciw siebie, dwoje ust, tuż blizkich, jak kwiaty na grzędzie jednej płomienne i drżące.
Ręce złączone, jakby je owinęła wstęga złocista, spływająca od dłoni cheruba, który bez szelestu zawisł pod kopułą z błękitnego srebra.
I harfy dwóch ciał, wibrujących z osobna, a przecież jednym harmonijnym dreszczem.
W oddali mdleją kontury gór.
I mdleją tych dwoje rozmodlonych w sobie.
Och, noce błękitne... och, błękitne noce...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka chce powiedzieć „pamiętam“, ale nie może, nie jest w stanie. Opuściła głowę na piersi, zacisnęła rękę koło szyi.
Pamięta! pamięta!..
Boi się spojrzeć na niego, boi się. Lęka się, że gdy ich oczy się spotkają, wykwitnąć może pomiędzy nimi dawne uniesienie, które pchnie ich jedno ku drugiemu.
I prawdziwą ulgę czuje, gdy Porzycki zrywa się z ziemi i zupełnie swobodnym głosem zapytuje:
— A gdzie nasza panusia?
— ?...
— No... panna Józia.
— Ach! Pita!
— No... tak. Ale to już panna. Jak to wyrosło! Jakie to cacko! Niezadługo zięcia wam przyprowadzi.
— Och! jeszcze czas.