Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/256

Ta strona została przepisana.

— No... no... zaręczyć się już może. Jakby się kto trafił, to się przecież nie będziecie certowali. Powiadam... cacko.
— Bardzo mizerna.
— Gadanie austryackie. Delikatna, zwiewna, svelte, no... coś królewskiego, coś z Jugend.
I z gestem nieokreślonym Porzycki dodaje:
— Dla mnie cud!
Tuśka wzrusza ramionami:
— Niechże pan jej tego nie mówi.
— Dlaczego?
— Bo dziecku nie trzeba w głowie przewracać.
— E! ale kobiecie można. A to już kobieta. Gdzie ona?
— Nie wiem!
— Ja jej poszukam. Przyniosłem jej nadziewane landryny. Mówiła, że lubi. Całą Warszawę zbiegałem, aby takie landryny znaleźć.
— Pan za dobry. Proszę... niech pan nie dźwiga dłużej tej paczki. I tak idę zarządzić podwieczorek. Zaniosę do domu.
Lecz Porzycki broni paczki:
— Nie, nie. Ja sam wręczę z należnym ceremoniałem. Niechcę się pozbawiać przyjemności sprowadzenia na buzię Pity uśmiechu. Ona się tak pięknie, tak młodo uśmiecha!
I nie czekając na odejście Tuśki, Porzycki biegnie alejami sadu, wołając:
— Panno Pito! panno Józiu!... landryny! świeże landryny!..
Tuśka stoi i patrzy chwilę za nim.
— Zupełnie jak dawniej! — myśli — jak dawniej biegł z cukierkami, wołał!
Oczy przymyka. Uśmiecha się wdzięcznie:
— Jak dawniej!