Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/257

Ta strona została przepisana.

Z krzaków wyłania się ku Porzyckiemu coś różowego, złotego, zwiewnego.
— Pan mnie woła? — dźwięczy po przez liście drzew śliczny głosik.
— Tak... panią!
Porzycki zatrzymał się na środku alei i patrzy w stronę sadzawki, zkąd całą łąką zieleni, porosłej liljowemi chabrami i bielą kulbaby, nadciąga urocze zjawisko.
— Oto... landryny.
Wolno podchodzi i Tuśka.
Stanęła opodal Porzyckiego. Tak fałdy szlafroka ułożyły się, że jest prawie smukła, a podniesiona trochę w górę głowa wygładza jej szyję.
Lecz on patrzy na Pitę, która jest rzeczywiście jednym cudem rozkwitającej wiosny. Biegnąc trochę niezręcznie porusza rączkami, jakby fruwała. Szerokie rękawy matinki przecinają powietrze za nią. Czyste jutrzniane skrzydła. Delikatny rumieńczyk wykwitł na jej twarzyczkę. Rozchyliła usta, jakby już gotowała się do połykania cukierków. Oczy zdaleka błękitnieją. Ni to turkusy, ni to odblask nieba.
Och, cudna, cudna, dziewczynka!
Porzycki, jakby wchłaniał w siebie czar tego zjawiska. Nieznany, dobry uśmiech, pozbawiony cynizmu, okolił jego twarz łamliwą, aktorską. Odwraca się do Tuśki i wskazując Pitę, mówi znów jedno słowo:
— Wiochna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Idą znów o zachodzie słońca wązką ścieżką.
Lecz jest ich mniej Tylko czworo. Przodem Pita i Tarnawicz, po za nimi Tuśka i Porzycki. Wyjątkowo świetnie usposobiona Tuśka łaskawie zwróciła się do Tarnawicza:
— Niech pan się z nami także herbaty napije.