Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/258

Ta strona została przepisana.

Uczniak szastnął nogą, uszczęśliwiony. Tylko pomyślał z rozpaczą, że ma brudne paznogcie. Postanowił umiejętnie manewrować rękoma. Natomiast Edek jakoś się odął, zobaczywszy Porzyckiego.
— Pan nie gra dzisiaj? — zapytał mrukliwie.
— Nie. Dopiero za tydzień zaczynają się moje występy.
— Czy pan gra w ogródku?
Porzycki parsknął śmiechem:
— Ależ nie. W rządowym.
— To szkoda. W rządowym mamuty. W ogródku szopa, ale nie mamuty. A zresztą tu i tam...
Chciał dorzucić coś niezbyt grzecznego, lecz przerwał mu Tarnawicz:
— Mój Edku, ty się nieznasz.
— Djabła tam! — odparł Edek.
I poszedł w ogród.
— Dlaczego on taki śledziennik? — zapytał Porzycki.
— To u nich taka moda w ich klasie — odparł Tarnawicz.
— A...
— Tak. Każda klasa inną modę sobie przybiera.
— A... u panów?
Tarnawicz poczerwieniał.
— To młodzi. My mamy ważniejsze sprawy, my drobiazgami się nie zajmujemy.
— To pięknie.
Tarnawicz obejrzał się dokoła.
Na progu altanki stała tylko Pita z obrusem do kawy w ręku i patrzyła pilnie w Tarnawicza.
— My nie wiemy, czy to pięknie — wyrzekł jakimś nieznanym, twardym głosem — ale my wiemy, że to konieczne. My niemamy czasu do tracenia!
Porzycki głową kiwał.
— Tak, tak. Należy przedewszystkiem nauki pokończyć.