Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/259

Ta strona została przepisana.

Coś przemknęło w źrenicach Tarnawicza.
— Nietylko nauki.
— ?...
— My musimy myśleć.
— Zapewne. Ale za was starsi pomyślą. Wy się uczcie. A jak wam czasu starczy... bawcie się.
Tarnawicz wbił w Porzyckiego swe wielkie, smutne oczy.
— Co pan mówi!... co pan mówi!... — wyrzekł po chwili.
— To, co myślę.
— To smutne!
— ?...
— Pan nas nie zna. Pan nic nie zna. Myśleć musimy my — i za siebie i za starszych.
— Och!..
— Tak jest.
— To za dumne twierdzenie. Pozwólcie nadal, aby został taki porządek, jaki był... Jajko i kura.
Tarnawicz ciągle uparcie oczy wbite w aktora trzymał.
— Ach, jak smutno — powtarzał.
— A no właśnie... dla tego wam smutno, żeście zawcześnie zmądrzeli. Nie chcecie być młodymi.
Nieokreślony uśmiech pogardy okolił zwiędłe przedwcześnie usta chłopca.
— Młodymi? — powtórzył przeciągle. — A cóż w ciemnicy jest młode? Borykać się dodaje sił? Co pan mówi! co pan mówi!...
Porzycki upierał się przy swych komunałach.
— Nie borykajcie się. Pracujcie!
— A jak tu pracować bez walki? Co pan mówi! co pan mówi!..
Nagle Porzycki zrozumiał głębię słów Tarnawicza.
— Ach, tak... prawda! — wyrzekł powoli.
Zapomniał, że miał przed sobą nie dziecko, rozkwitłe młodością i garnące się do życia z uśmiechem i wiarą, lecz istotę zgnębioną od drobiazgu, wlokącą się z torni-