Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/262

Ta strona została przepisana.

Pita sama zaczyna rozmowę:
— Pan Porzycki pana obraził?
— Nie...
— Bo tak mówił dziwnie. Ale...
— Ja się temu nie dziwiłem. On z Galicyi, on naszych stosunków nie zna. My z takiemi zarzutami często się spotykamy. Nas to nawet nie boli.
— Tak. Ma pan racyę. Ale dlaczego jemu tak o tę młodość chodzi? Czy to nie można być młodymi, nie skacząc jak kozy? Ja także nigdy nie byłam taka „młoda,“ jak on mówi, a przecież byłam młoda.
Tarnawicz potarł policzek. Był to jego zwykły ruch, gdy się czemś frasował.
— Młodość zasadza się na siłach do walki! — wyrzekł szybko.
— Prawda? i ja tak myślę.
— Pani, panna Józia?
— Naturalnie. I to nie raz. Ja bym dużo dała, żeby tak, jak pan, jak Mundek... Ale cóż. Warunki moje są inne.
Twarz Tarnawicza rozjaśniła się.
— Jak to dobrze, że pani ma takie pragnienia.
Pita uśmiechnęła się smutno:
— To tylko pragnienia!
— Skoro pani będzie niezależna, wprowadzi je pani w czyn. Będzie jedna siła więcej... Jak to dobrze!...
Z całą chęcią pochwyciłby Pitę za rączkę, która zwisa jej na błękitnem tle sukienki i szedłby z nią tak równym, miarowym krokiem. Rozmawiać z nią ciężko mu trochę, bo naginać się musi, ale to, co ona powiedziała przed chwilą, to już jest dużo. Bo choć to zaledwie kilka słów, ale to daje znać, że tam coś myśli, coś kiełkuje. Więc nietylko cudna buzia, przed którą klęczeć i patrzeć, ale i coś się budzi, przynajmniej pragnie zbudzić.
— Pan nie jest w życiu szczęśliwy? — zapytuje cicho Pita.