Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/263

Ta strona została przepisana.

— O co pani właściwie chodzi? o moje osobiste szczęście?
— Tak, wogóle.
— Nie. Ja rozróżniam. Każdy z nas ma swoje własne nieszczęścia, i te są na drugim planie.
— Ach!...
— A pani myślała: bliższa koszula ciała? Ale i tamte, te inne, to są także takie blizkie, bo to także my wszyscy.
— Tak, jak Mundek.
— Właśnie. Więc o co pani chodzi?
Na twarzyczkę Pity wykwita rumieniec. Jest w tej chwili uosobieniem kobiecości.
— Naprzód o te pana własne biedy! — mówi cichutko.
Tarnawicz kiwa starczo głową:
— Jaka z pani nawskroś kobieta! — mówi z odcieniem goryczy.
— Pan się gniewa. Ale my potem będziemy mówili i o tych... mundkowych sprawach.
Tarnawicz uśmiechnął się z goryczą:
— Potem! potem! O mundkowych sprawach, jak je pani nazywa, mówi się naprzód. Przedewszystkiem.
— Ja chciałam pomówić z panem o matce pana, o siostrach, o...
— E!... co tam to wszystko. To są drobiazgi.
— !!!
— Tak to jest wszystko nic. Drobiazgi!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za nimi, za tym dwojgiem młodych, pnących się ścieżynką ku górze pomiędzy szarzejące w pół mroku krzak i burzany — idą Tuśka i Porzycki. Ona ciągle nerwowo podniecona, niemogąca sobie zdać sprawy z tego, czy jest szczęśliwa, on prawie ogarnięty melancholią, jakby przedwieczorną. Idzie, wbrew swemu zwyczajowi, milcząc i ścinając laską badyle przydrożne. Patrzy przed siebie na Pitę