Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/264

Ta strona została przepisana.

i Tarnawicza, wreszcie odzywa się, jakby ze śmiechem, a właściwie z nieokreślonym wyrazem w głosie:
— Czy to flirt?
— ?...
— No... Pita i ten uczniak?
— !!!
— Niema co się dziwić! Zwykle tak bywa. Domowa panienka i korepetytor brata. To już tak w kontrakcie. Nie trzeba ich tak samych puszczać. To nie dobrze.
Tuśka brwi marszczy.
— Doprawdy — pan, Bóg wie co mówi. Pita i on? Przedewszystkiem, Pita jest dzieckiem...
Tuśka utknęła. Stanął jej w myśli rządca, rumieńce Pity, owe jakieś niepojęte sceny z włosami.
— A potem — kończy mimo to — potem pan zapomina: Pita potrafi dobrze przejść przez życie. Jest moją córką!
Zaledwie wymówiła te słowa, oblał ją war krwi.
Nie patrzy nawet przed siebie, nie widzi nic.
Powiedziała szablon, komunał i zasłoniła się nim, jak zwykle to robią matki.
A ten komunał zwrócił się ku niej i stał się jakby oskarżeniem, jakby moralnym policzkiem.
Tuśka nie patrzy na Porzyckiego, ale doskonale widzi wyraz jego twarzy, ironiczny... i czeka.
Niedługo czeka.
— No... tak... — mówi mężczyzna — choć, jeżeli ma temperament mamusi.
Padły te słowa, i Tuśka pochyla głowę nizko na piersi. On śmieje się:
— Wy, blondynki, jesteście bardzo zdradliwe. Niby to idealnie rozpajęczone, sentyment, coś tego, a tu nagle całe huragany. Co?... nie mam racyi?
Tuśka nic nie odpowiada.
I tak idą dalej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .