Bo jest tam w oddali Czyn i reszta jest drobiazgiem.
Więc jakby już nic nie było wspólnego?
Lecz może to pytanie tylko — nie twierdzenie. Bo odpowiedzią twoją, o biała postaci bosa a królewska — odpowiedzią na to jesteś ty cały, ty który byłeś właśnie tą spójnią, wiążącą z sobą Potężne Duchy z ubogiemi drobiazgami, pełzającemi kornie w szarzyźnie życiowej.
Boś ty był — Miłością.
I o to jest wspólność twoja, pomiędzy tobą, Wielkim a tą kobietą.
Która ci była... matką.
I pierwsza ukochała płacz twój!
Płacz twój!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przed Pitą i Tarnawiczem w oddali, wynurza się wielki dziwny księżyc. Płaski, blady, pocięty chmurami, ogromny. Nie świeci, tylko w tem miejscu, jakby otwarło się niebo. I cisza dokoła.
W lasku, który widać z oddali, wszystko zamarło.
— Jak cicho! — mówi Pita.
Jakoś jej dobrze i błogo. To, co powiedział przed chwilą Tarnawicz, zapadło jej w serce, ale zarazem czuje, że to jej nie gnębi, nie rani. Rozpościera się tylko wielką myślą w jej duszy, jakby jakiś ptak, którego ona pozna powoli i odczuje jego głos. Tymczasem jest jej z tem dobrze, bo nie odnosi się do tego znania z szarpiącą ją ciekawością, lecz z łagodną chęcią wejścia wreszcie pomiędzy rzeczy konieczne, a do tej chwili, jakby przed nią zawarte. I ona ujęłaby chętnie rękę Tarnawicza i szła z nim tak ścieżką, a to pragnienie ocknęło się w niej dziwnie i nie sprawia jej żadnego zmieszania. Zdaje się jej zupełnie naturalne i jakby oddawna już w niej istniejące.
Tymczasem z lasu wynurza się jakaś ciemna postać.
Postać ta przybiera postawę zaczepną i czeka na drodze.