Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/267

Ta strona została przepisana.

Jest to mężczyzna w kurtce i butach. Na głowie ma czapkę z daszkiem. W ręku laskę silną. Drugą rękę trzyma w kieszeni od kurtki.
Dzieci idą wolno — on na nie patrzy z pod ściągniętych brwi. Zastąpił im drogę do lasu.
— Przepraszam pana! — mówi Tarnawicz.
Mężczyzna nie usuwa się ani na krok.
— To zejdźcie i obejdźcie — mówi chrapliwie — jak was tak pili...
W tonie jego mowy, w jego spojrzeniu jest tyle pogardy, tyle cynizmu, tyle obelgi, że Pita instynktownie, a Tarnawicz z wiedzą aż drgnęli.
— Ho! ho!... takie młode, no — no... — śmieje się mężczyzna — idźcie tylko, idźcie...
— Proszę pana!
— A no... idźcie!
Gwizdnął dziwnie, jakby kto po szkle poskrobał.
Ogromny pies o brudnej sierści z lasu wyskoczył i obok niego stanął.
— A no... idźcie!
Na zakręcie ścieżki ukazała się Tuśka i Porzycki.
— A no!... — zaśmiał się mężczyzna — jeszcze i druga para! Szkuta się z nimi rozbiła. Paskudztwa!... Idźcie do lasu. Ja na was czekam!...
— Czego chce ten człowiek? — pyta Tuśka.
— Ja ci pokażę, czego chce ten człowiek! — krzyczy nieznajomy.
— My na spacer — tłumaczy Porzycki.
— Ja wam dam spacery! Nie mają na Marcelin i tu się przywłóczą.
Wszyscy, oprócz Pity, zrozumieli.
— Och, wracajmy! — woła Tuśka.
— Jak śmiesz? — zaczyna Porzycki.
Lecz w zmroku w rękach dozorcy błyska rewolwer.
— Ja was tu nauczę.
— Wracajmy! och wracajmy!