Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/268

Ta strona została przepisana.

Tuśka chwyta za rękę Porzyckiego:
— Błagam pana!
Drży cała. Pita ma także łzy w oczach. Zawracają wszyscy. Coś wstrętnego stanęło pomiędzy nimi. Tuśka przypomina sobie ów trup w Zakopanem i suknię zwalaną błotem i krwią.
— To ohydne, to straszne!...
— Czego on chciał od nas? — zapytuje nieśmiało Pita.
Porzycki już odzyskał dobry humor:
— Nie chciał, żebyśmy poszli do lasu.
— Przecież tam nie rosną kwiatki! My nie zrobilibyśmy mu żadnej szkody.
Tuśkę ogarnia zdenerwowanie.
— Ach, cicho!... bądź już cicho!...
Wszyscy idą w milczeniu ku domowi. Gdy dochodzą do parkanu, dostrzegają w zmroku drobną sylwetkę Żebrowskiego, który powraca z miasta.
— Dobry wieczór!...
— A!... to pan!... — woła Porzycki. — Wyobraź pan sobie, poszliśmy na spacer i napadł na nas jakiś drab...
— Co?
— No taki silny jakiś drab.
— Szkoda, że mnie tam nie było!
Wszyscy patrzą na chudą, małą postać, stawiającą się odważnie. Porzycki parska śmiechem:
— A cóż pan by zrobił?
— Dałbym mu radę. Nie pamięta pan? W Zakopanem? W nocy? Jak to, panie, tego... mogły być i niedźwiedzie, a ja, panie dobrodzieju, nic...
— No! wie pan, lepiej się spotkać z niedźwiedziem, niż z takim panem z Mokotowa.
— E!...
Żebrowski wyciągnął chustkę do nosa i przetarł oczy.
— Taki węgiel na tej kolejce. Oczy wygryza.
Razem z chustką wypadło mu na ziemię kilka wycinków jakiejś gazety. Żebrowski tego nie zauważył.