Na progu natknął się na brata, który przeszedł przez salon, trzymając czapkę w ręku.
— Wychodzisz? — zapytał.
Lecz Mundek nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał nawet zapytania.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I znowu Pita pozostała sama.
Delikatnie, wystygłym już drutem poprawia w piecu i wpatruje się ciekawie w rubinowe, z szafirowemi żyłkami węgle, które się rozsypują za dotknięciem.
— Jakie to śliczne! — myśli — suknia na bal w tym kolorze byłaby przecudna!...
I zaraz przychodzi jej na myśl:
— Gdzie ten Mundek poszedł?
Ona nigdy nie chodzi sama i rzadko wieczorami.
— Ja bym się bała — myśli — ale on, chłopiec, on się niczego nie boi. Tylko... gdzie on chodzi?
Jakieś całe światy zakryte, niepokojące i dziwne przesuwają się przed nią. Światy owe mieszczą się w ogromnej kamiennej budowli, do której drzwi są silnie zaryglowane. Ona nawet nie próbuje zbliżyć się do tych drzwi. Tylko tak zdaleka, w myśli patrzy, dziwi się.
— Tam się muszą dziać dziwne rzeczy — kombinuje — dziwne i straszne. Nie pragnę wiedzieć, jakie, ale przecież tam właściwie musi być świat żyjący i czynny. Mundek mówi zawsze, że idzie „do kolegów.“ Idzie po to, aby razem z nimi się uczyć.
Tak. Więc ten świat czynu i życia — to nauka...
Tak, tak.
Coś zapukało lekko, ale teraz nie w pochylone plecy Pity, lecz jakoś w piersi, w okolice serca.
— A może to co innego?
Przemknęła taka myśl, jak błyskawica, już po raz drugi. Niby ta sama, co poprzednio. Ale, nie. To coś innego. To coś wielkiego, przeogromnego, jakby wołanie