Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/277

Ta strona została przepisana.

przesuwa się jakieś widmo białe, wyniosłe, ozłocone promienistą poświatą ścielącą mu się u stóp.
I widmo to jest Miłością, jest tą wielką, cudowną siłą, łączącą świat cały, bijącą tryumfem w ekstazach mistyków i w sercach maluczkich...
To białe, bose widmo Essenisty, wyniosłe i czyste.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz gdy dzień miał się ku schyłkowi, dobry humor mieszkańców małego domku opuszczać ich zaczął.
Nie przyjechał Porzycki, nie przyjechała Władka.
Całe popołudnie Tuśka siedziała na trawniku, ustawiwszy najkorzystniej leżak i osłoniwszy się różową parasolką. W białym, dawnym szlafroku, wypranym i wyprasowanym naprędce, pod różową osłoną wydawała się o wiele młodszą i świeższą. Szlafrok był wprawdzie trochę ciasny, ale umiejętnie opięła go i osłoniła koronkowym szalikiem.
Po ścieżce, prowadzącej do bramy chodził Żebrowski, paląc papieros za papierosem. Oboje patrzyli na drzwi, a Żebrowski kilkakrotnie podchodził upewnić się, czy nie są zamknięte z zewnątrz. Dwa razy wyszedł na drogę i, gdy powracał, Tuśka pytała go:
— Cóż? nie widać?
— Nie.
— To dziwne...
— I ja się dziwię. Panna Władzia mówiła do mnie, że dziś przyjedzie z pewnością. Spotkałem ją wczoraj... na ulicy. Mówiła, że będzie o czwartej.
— A teraz która?
— W pół do szóstej. Porzyckiego też niema.
Żebrowski uśmiechnął się.
— Ech! Porzycki!... może ma jaką przyjemniejszą zabawę, niż z nami siedzieć.
Na twarz Tuśki wystąpił rumieniec.