Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/284

Ta strona została przepisana.

— Abo to ja? To ten komedyant!
I zaczął jeść sardynki.
— Ja pojadę do domu! — rzekła Władka. — Mnie to denerwuje.
— Przepraszam panią bardzo! — szastał się Żebrowski.
— Ach! nie, nie. Tylko tak nieprzyjemnie. Pan dobrodziej mnie odprowadzi?
— Ależ naturalnie!
Porwał laskę, kapelusz, i sztyftował się do odejścia. I on był zmęczony tem przejściem. Władka żegnała się z Pitą, Edkowi skinęła głową, zwróciła się do Żebrowskiego:
— Chodźmy!
Gdy wydostali się za bramę, mieli oboje pozór uwolnionych z kozy żaków.
— Niemiłe takie sceny! — zaczęła Władka.
On westchnął tylko. Spojrzała na niego. Przechodzili właśnie mimo oświetlonych okien jakiegoś domku. Był nędzny, chudy, stary. Ujęła go ciepłym, ładnym gestem za rękę i wsunęła ją pod swoje ramię.
— Chodźmy... kotusiu! — wyszeptała nizkim, owijającym, jak tchnienie majowej nocy głosem.





VII.

W altance Pita pozostała sama.
Edek porwał resztę szynki, bułkę — i umknął w sad.
— Bawcie się tu sami! — rzucił, odchodząc.
Stanowczo był zbuntowany.
Pita uczuła ogromny smutek i tęsknotę.
Nigdy nie była taka sama, jak w tej chwili.
W oczach matki, gdy ta odchodziła, dojrzała ogromny błysk nienawiści skierowany ku ojcu. Oczekiwała, że matka rzuci zwykły w takich przypadkach frazes: