I zacięte usta.
Usta, które nie mają żadnego wyrazu.
I zdawali się cieszyć tylko tem, że kiedyś będą sam na sam ze swą żoną.
Spełniwszy zadanie życia.
A raczej spełniwszy jego katorgę!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O tem Pita nie wie.
Tylko czuje, że jest jej okropnie smutno i samotnie.
Do domu iść nie śmie. Widzi, że w oknach ciemno. Matka pewnie leży i może płacze. Ona boi się podejść i uspokoić ją. Nie wie czem. Nie śmie. A potem i ją jakby łzy dławią. Patrzy na ten stół zastawiony, przy którym nikt nie siedzi, a tylko ćmy tańczą swe śnieżne korowody. Czuje, że tu pozostało coś więcej, niż konsekwencya zwykłego rozgrymaszenia matki. Nie odpowiedziała nic na słowa, rzucone na odchodnem przez Edka:
— O co takie awantury? Zjedlibyśmy wszystko sami!
Pita czuje wybornie, że nie chodzi tu o zmarnowane jadło, że jest tu głębsza, ważniejsza przyczyna. Lecz nie nasuwa się jej istota prawdy przed oczy. Zresztą, biedna — musi zbierać odwagę, aby ocalić jakoś pozory przed Marcysią, która z kuchni niesie zrazy w ślicznej porcelanowej ryneczce, secesyjno-angielskiej, szczelnie osłonionej pokrywką.
I nic Pita na razie wymyślić nie może. Musi znieść ironiczny uśmiech sługi, która z pogardliwem wzruszeniem ramion wychodzi z altany.
— Boże, mój Boże! — umie tylko myśleć Pita.
Wreszcie i ona się buntuje. I ona wysuwa się z altany i idzie w głąb sadu. Jest ciemno, bo księżyc nie świeci. Pita zanurza się w wązką ścieżkę pomiędzy szeregiem krzaków, snującą się wzdłuż parkanu, dzielącego ich willę od restauracyi Marcelina. Nie chce spotkać Edka.