Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/287

Ta strona została przepisana.

Widziała, że poszedł w stronę sadzawki. Idzie więc wolno ścieżką. Gałęzie czepiają się jej sukienki. Po drugiej stronie od restauracyi dobiega dźwięk fortepianu i błyskają tajemniczo porozwieszane gdzie niegdzie latarnie japońskie.
— Tarnawicz na pewnoby nie zrobiłby zawodu! — myśli nagle Pita.
I coś tam w serduszku bardzo przychylnego zwraca się ku Tarnawiczowi. Zapewne, że w porównaniu z Porzyckim traci. Jest niezgrabny, nieśmiały i nie tak błyszczący. Ale on nie zrobiłby zawodu!...
Smutno Picie, bardzo smutno!
Ale mimowoli oczy jej śledzą światła różnobarwne, kołyszące się w oddali. Ktoś nawet zdaleka woła: „Banzaj!“ — i krzyk przelatuje i rozpływa się w chłodzie nocy letniej.
Pita stanęła na ścieżce zamyślona i rączki przytuliła do szyi.
— W Alejach jechał... w Alejach, na gumach... miał kapelusz z czoła zsunięty...
Uśmiechnęła się nagle.
— Tak, czasem zsuwał kapelusz w Zakopanem, gdy było gorąco...
Pita zaczyna żałować, że to nie Zakopane.
— Tak było tam dobrze... mieszkał blizko nas... Ciągle był z mamcią i ja koło nich chodziłam...
Koło parkanu, z drugiej strony, idzie jakieś towarzystwo. Mężczyźni śmieją się, rozmawiają, hałasują.
Pitę ogarnia trwoga. Chciałaby uciec. Wogóle ta cała restauracya przejmuje ją, zwłaszcza w nocy, dziwnym niepokojem. Boi się jednak poruszyć. Krzaki zaszumią. Tamci posłyszą. Ona sama. Nic jej zrobić nie mogą. Bo cóż? Ale ten wrodzony lęk kobiecy bierze górę. Pita stoi, jak skamieniała.
Kamienieje jeszcze bardziej, gdy z pośród głosów męskich tam po za parkanem rozróżnia doskonale głos Po-