rzyckiego. Jakby ją kto targnął za serce. Brak jej tchu. On śmieje się, odpowiada coś i nagle Pita słyszy, że krzaki łamać się zaczynaja.
— Wirszył! — woła jakiś męski głos — gdzie idziesz?
— Mam tu znajomych... przez parkan... zobaczę, co się u nich dzieje... już śpią...
— Daj spokój! wezmą cię za złodzieja.
— Ja tylko wespnę się na parkan i popatrzę w sad!
— Zwaryował! Chodź, pewnie już kolaja gotowa.
— Idźcie. Ja przyjdę.
— Wirszył, panie kochanku! papierem mu łeb oblepić!
Inni oddalają się. Porzycki drapie się na parkan. Pita uśmiecha się radośnie. Czy mogła się spodziewać, idąc tą ścieżką, że coś takiego się stanie?
I słodko, cichutko mówi:
— Dobry wieczór panu!...
On rozgarnia gałęzie, odsuwa delikatne liście akacyi.
— To... panna Józia?
— Ja.
— Cóż tu kochanie takie samo? spaceruje?
— Tak.
Chciałaby go spytać, dlaczego zrobił taki zawód rodzicom, ale jest taka kontenta, że nie chce tej radości psuć sobie wymówką. Ogranicza się tylko na nieśmiałem powiedzeniu:
— Pan jeszcze nie po kolacyi?... U nas właśnie, nakryte... może pan do nas pozwoli.
Lecz on potrząsa głową.
— Nie mogę, tam przyjaciele czekają, nie mogę robić zawodu!
Zdaje się zupełnie zapominać, że przecież i tu w altance czekano na niego, i tu zrobił zawód.
Pita nie nastaje. On przełożył nogi przez parkan, wcisnął się między dwie deski i siedzi tak w cieniu, znacząc się ciemną sylwetką. Pita oswojona już z ciemnościami rozróżnia jednak jego twarz — przytem Porzycki pali
Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/288
Ta strona została przepisana.