Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/289

Ta strona została przepisana.

papierosa, więc raz po raz jest oświetlony czerwonawem światełkiem, które na mgnienie oka wyprowadza z ciemni jego krągły, doskonale wygolony, pełny podbródek i zmysłowe, ponętne usta, rozjaśnione miłym, ciągnącym uśmiechem.
W te zjawiska gasnące i migocące wpatruje się Pita. I ona uśmiecha się w takt uśmiechu tych ust, lecz uśmiecha się po swojemu, nieśmiało.
— Pito! — mówi Porzycki — a co u was? był kto?
— Władka. Tacio poszedł ją odprowadzić.
Porzycki zaczyna się śmiać.
— Zdrowo!... — woła z humorem.
— Co?
— Nic. A mamcia?
Jakiś instynkt nie każe Picie mówić całej prawdy.
— Mamcia jest w domu — odpowiada niepewnie.
— A ty biedaku się nudzisz, chodzisz tak po ogrodzie sama, po ciemku. Co? panna Józia się nudzi?
— Nie.
— A gdzież flirt panny Józi?
— ?...
— No... ten korepetytor. Tak się patrzy na pannę Józię, jak na obrazek.
— !!!
— Niema co... Tak jest. A przytem jest na co się patrzyć. Panna Józia prześliczna... Zapatrzeć się można.
Jakaś trwoga i dziwne, słodkie uczucie przejmuje Pitę. Czuje, że powinna zaprotestować, ale nie może.
— Naprawdę! — podejmuje Porzycki — była panna Józia cacaną panieneczką, a teraz jest cudną pannusią. Jak się trochę wyciągnie w górę i w szerz, to zaczną się sypać konkurenci jak z rękawa. Może jest już jakiś oprócz korepetytora. Proszę się przyznać!
— Ale... zkąd...
— No... ztąd, zkąd się biorą wszyscy konkurenci koło ładnych panien. Ja sam, gdybym nie był stary...