Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/290

Ta strona została przepisana.

Lecz Pita przerywa mu z zachwytem.
— Pan przecież młody!
Zapanowuje chwileczka milczenia. Wreszcie z ciemni słychać głos Porzyckiego, jakby przejęty żalem:
— E! Pito... w porównaniu z tobą.
— No... ja przecież jeszcze nie dorosła, ale pan jest młody.
Jakby nalegała słodko na tę młodość, o którą jej chodzi.
I on daje się porwać temu pragnieniu.
— Niechże więc będzie, że jestem młody! — śmieje się wesoło.
I zeskakuje z parkanu.
Robi to zręcznie, cicho, jak kot.
— Pan idzie do nas? — zapytuje radośnie Pita.
— Nie. Ja idę do ciebie, panno Józiu. Uścisnę tę słodką łapkę na dobranoc.
— Dlaczego pan nie chce zajść do nas?
— Nie chcę sobie psuć wrażenia...
— !!!
— Nie rozumiesz? Tem lepiej. Tem więcej uroku. Gzież łapka? Cóż to? Zimna?
Picie płoną od kilku chwil policzki, a ręce są jak lody. Nie czuje tego jednak. Nie zdaje sobie sprawy.
— Ja rozgrzeję.
Wziął ręce, podniósł do ust, chucha na nie, jakby na jakieś zmarzłe ptaszęta. Po rękach Pity, wzdłuż ramion przebiegają ciepłe prądy.
— Cóż? cieplej?
Po ogrodzie rozlegają się głosy:
— Po—rzyk...
On śmieje się:
— Wołajcie, wołajcie.
Puścił jednak ręce Pity, pochylił się nad nią.
— Często panna Pita chodzi tu na spacer?
— Czasem, wieczorem.
— Ja znów jutro przez parkan przeskoczę.