laleczko angielska? co? aniołku cukrowy o lazurowych latarniach, wprawionych w emaliową buzię...
Pitę ogarnia jakby rozmarzenie i ma uczucie, jakby ją ktoś łaskotał lekko. Nikt do niej nigdy tak nie mówił słodko.
Te „latarnie“ jednak dziwią ją trochę.
— Jakie latarnie? — pyta z uśmiechem.
— Ależ twoje ślepki, dziecko boże, błękitne ślepki, w których są całe światy zaczarowane.
Po ogrodzie, po ciemnym sadzie powiał chłodny wiatr. Jakby się zaplątał z jakichś dalekich, umarłych stawów, pokrytych bielą zastygłych w śnie nenufarów śnieżnych.
Pitę przebiegł dreszcz.
— Zimno ci kiciątko? — zapytuje troskliwie Porzycki — tak chłodno jesteś odziana... jeszcze mi się przeziębisz.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
To jest niby nic, takie słówko, zachorujesz mi... Ale to już cały świat.
Nie innym, ale mnie.
A więc...
Jakby branie w posiadanie. Na własność. Do serca.
W głąb duszy. Ogarniają ramiona. Coś tuli...
Przez takie jedno drobne słowo.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pita jeszcze tego nie rozumie. Ale uśmiecha się coraz słodziej, ale coraz bardziej lękliwo.
— Idź dziecinko spać!... idź lulu! — mówi Porzycki i szybko porywa ją za ręce, rączki te drobne, biało-różowe muszelki do ust przytula.
— Idź... lulu!
Przez parkan przeskoczył.
Zaszumiały lekko krzaki. Zazgrzytał żwir. Oddaliły się kroki.