Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Może ja niczem już dla niego nie jestem?
Pociecha jednak jej zabłysła.
— Nie, nie. Gdyby tak było, nie przychodziłby do nas. Od dawnych, a obojętnych kochanek uciekają mężczyźni. Niby obojętne, a w gruncie rzeczy coś, jakby wstręt.
Jakiś głos jakby koło niej zadźwięczał:
— Nie przyszedł przecież wczoraj...
Aż porwała się i usiadła na pościeli.
— Ale w Zakopanem także nie przychodził czasami, a przecież kochał.
Ten sam głos śmiał się i szydził:
— Ładnie kochał, wyzbył się ciebie gładko, elegancko. Gdyby kochał, nie oddałby cię mężowi.
Upadła znowu na poduszki.
— Ale kochał, ale pieścił, ale tulił! — broniła się uparcie.
— Wielka afera. Tak samo postępował z każdą inną. Cóż? miał być dla ciebie brutalny? Przecież musiał cię brać na jakiś lep. Myślał, że nie będziesz głupia i że coś skorzysta...
— Ach! ach! — zajęczała Tuśka.
Wsunęła się cichutko Pita.
— Możeby gorące okłady, mamusiu? — spytała — w Warszawie to mamci pomaga.
— Nie! nie! zostawcie mnie.
— Mamusia nie będzie jadła obiadu?
— Nie! zostaw mnie... idź!...
Pita wychodzi. Zamyka drzwi. Idzie do sadu. Dzień jest jakiś chmurny, parny. Picie także trudno myśii zebrać. Mimowoli kieruje się ku ścieżce, na której wczoraj spotkała się z Porzyckim. Z przestrachem widzi, że są ślady bytności Porzyckiego. Połamane krzaki porzeczek, zgniecione pokrzywy, dwa niedopałki papierosów, kilka spalonych zapałek.
Zaczyna zacierać te ślady, prostuje połamane gałęzie, zbiera papierosy, zapałki.