Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/301

Ta strona została przepisana.
7 sierpnia.

Wczoraj, kiedy Tarnawicz odchodził po lekcyi i szedł taki jakiś smutny, zgarbiony aleją, a słońce na niego świeciło, serce mnie ścisnęło i chciałam za nim pobiedz i zatrzymać go, nawet... powiedzieć mu o P. Ale pomyślałam, że to byłoby naprawdę po kokiecku i dałam spokój. To wyglądałoby tak, jakbym myślała, że Tarnawicz jest zazdrosny. A przecież Tarnawicz się we mnie nie k....
Boże! Boże! Co się ze mną dzieje! W teatrze na scenie chyba dzieją się takie rzeczy. Ja myślałam, że to autorzy tak wymyślają, a to naprawdę trzeba się tak męczyć. Bo choć to niby wszystko wesołe, ale to tak naprawdę smutne, że wolałabym, ażeby się te krzaki nade mną zamknęły i żeby już nic, nic...

7 sierpnia.
(W godzinę później).

Tak się trzęsę, że ołówek mi z rąk leci, ale trudno. Muszę to zapisać. Przecież to chyba najważniejszy dzień w mojem życiu. Kiedy pisałam ten dzienniczek, posłyszałam kroki i zaraz wiedziałam, że to on. Znów lód mi się zrobił pod czaszką. I to był naprawdę on. Szedł bardzo ostrożnie i bardzo cichutko. Rozchylił krzaki i powiedział:
— A kuku!...
A ja się jakoś zmieszałam narazie i aż przyklęknęłam i schowałam kajecik i mówię mu:
— Mamci niema w domu.
On zaczął się śmiać i powiada:
— Ja wiem, bo widziałem, jak mamcia szła przez ulicę Marszałkowską.
I rozgarnął krzaki i usiadł przy mnie. Był ślicznie jasno ubrany, miał eleganckie buty popielate i sam był śliczny. A jak był tak blizko, to mnie coś w sercu zaczęło się ściskać, jakby tam było coś żywego. On mnie porwał za ręce i zaczął po rękach całować aż do łokci i po za łokcie, bo miałam matinkę z szerokiemi rękawami. A mnie