czonych Istnień samoistnych, dla samych siebie! Abnegacya musowa, teror serdeczny i pieszczot pełen! Te wszystkie studenciki w zbyt długich szynelach, te pensyonarki, uciekające z sukienek, które widać majaczące przez szyby — to armia groźna i niezwalczona. Idą zwartym szeregiem ku tym, którzy jeszcze nic z życia dobrego nie wzięli, krom walki ciężkiej o to, aby coś wreszcie wziąć mogli.
I słychać wielki krzyk:
— Ustąpcie!
— My idziemy!...
I jeszcze:
— Oddajcie nam wszystko. Pracujcie dla nas, jedynie dla nas. Pielęgnujcie nas i oddajcie nam miejsce w słońcu. Wy idźcie w cień —
My idziemy!...
Och! drobne małe dziewczęta, o jasnych lub ciemnych warkoczach, och! smukli chłopcy, strzyżeni na jeża, odziani w wiecznie zniszczone mundurki, jakąż potęgą nieubłaganą wy jesteście w życiu!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pita o tem nie wie.
Przeciwnie, jej się zdaje, że ona jest krzywdzona, usunięta w cień, że jest w tym domu niczem, tak samo, jak w innych domach te inne dziewczęta.
Patrzy znów na Jaśkę, która przylgnęła do szyby, tam w górze, na trzeciem piętrze, urządziwszy matce scenę o nową kremową sukienkę i białą książkę do nabożeństwa.
Pita nie urządza scen, ale za to potrafi „nadąć się“ — i cały dzień nic nie mówić.
Tak już się zaprawiają i trenują te małe kobietki.
Pita myśli:
— Kto to może być? Tak mało mamy znajomych. Od powrotu z Zakopanego mamcia nie chce nigdzie bywać, ani nikogo przyjmować. Kto więc to być może? Bardzo dystyngowany, bardzo...