Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/326

Ta strona została przepisana.

— Słyszę! — odparł cicho, już zmęczony tą dyskusyą i widocznie odbiegający myślą w dal — słyszę... Zrobisz, jak zechcesz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Jak zechcesz? — myśli Tuśka, padając na swe posłanie — jak zechcesz!.. Tak. Zrobię to. On musi przestać u nas bywać. Pita musi zapomnieć. Ja... ja... wolę go nie widzieć zupełnie; niż dopuścić do tego małżeństwa. Przecież to byłby grzech, to byłaby zbrodnia. On mnie kochał, mnie, a teraz miałby stać się mężem mojej córki? Wszystkie uściski... pocałunki... szept cichy, który po ciele biegnie, jak mora, tęsknota i czar nieobecności, poryw, rzucający w objęcia i to szukanie gwałtowne ust, marzenie wspólnego pożycia, zamarcie oddechu na samą myśl tej wspólności, to wszystko ma on powtórzyć z dzieckiem jej.
I na to ona ma pozwolić?
I na to ona ma milczeć, błogosławić, uśmiechać się, rozdzierać świeżo rozranioną bliznę, konać sto razy, porywać się do nowej tortury...
Za straszne, za straszne.
Usiadła na łóżku, jakby zdjęta obłędem. Porzucony na krześle świeżo sprawiony czarny batystowy szlafrok zdawał się konać jak wielki ciemny Jago. Ten drobny szczegół dopełnił jej goryczy.
— Jezu! — szarpnęło w się niej — Jezu... jakże on musiał drwić z moich niezgrabnych usiłowań przypomnienia mu się taką, jaką mnie niegdyś kochał! Byłam śmieszna i wstrętna... obserwował mnie po to, aby porównywać z... tamtą.
Aż tchu jej zabrakło.
Tamta... to przecież jej córka!
Wpiła ręce w gąszcz włosów, oczy jej zalewały łzy, od których chwilami czerwone pasma snuły się przed nią.
— Jezu! — jęczała — Jezu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .