Na dworze rozpłakał się deszcz. Cicha, ciepła, letnia noc, prawie parno, snuje się dokoła małego domku. Jakby się czaiły wielkie, aksamitne nietoperze i pełzały z krzaków ku temu wątłemu pudełku, w którem w tej chwili konała z bólu dusza ludzka. Były to nietoperze wieczystej boleści nieuniknionej, koniecznej, które opełznąć miały istotę, zdruzgotaną fatalnym zbiegiem faktów i nie mającą siły do walczenia z przeznaczeniem.
I odtąd wlec się miała, mając je uczepione u swych stóp, u ramion, u serca bez nadziei, że znajdzie choćby na chwilę wytchnienie lub uśmiech, dozwalający jej odpocząć w cierpieniu.
Konała dusza ludzka i sama waliła na siebie kamień grobowy.
Gasiła lampę i rozniecała gromnicę, przy której teraz opuściwszy skrzydła żyć miała.
Konała kobieta, choć trumny nie zamówiono, katafalku nie ustawiają, i ksiądz Salve Regina śpiewać nie będzie.
Trup! trup tam jest w małym domku wśród drzew.
Trup jeszcze świeży. Ciało różowe, włosy złote, usta gorące.
A przecież to już tylko — trup...
I już tym razem bez zmartwychwstania.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W sypialni dogorywa świeca.
Tuśka wciąż siedzi i patrzy na czarny szlafrok, na irys, który padł około jej śmiertelnej pościeli.
Żebrowski się budzi.
Chwilę patrzy szklanemi oczyma na żonę.
— Zgaś świecę — mówi sennym głosem — szkoda, że się pali napróżno.
Odwraca się do ściany, zasypia.
I — chrapie.