się jej, że Pita właśnie ocierała oczy z łez i czyniła to pośpiesznie i ukradkiem.
— Mała komedyantka! — pomyślała. — Słyszała, że idę i umyślnie płacze.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A przecież nie, Tuśko. Córka twoja jeszcze nie doszła do tej perfekcyi kobiecej, w której kobiety podają na zawołanie uśmiech i łzy, jak ogrodnik podaje heliotrop i róże ze swych bogato ukwieconych grzęd.
Z drewnianego pudełka bije jakiś szmer i fikcyjne życie. Na okienku kasy tablica, zawiadamiająca, że „wszystko sprzedano.“ Tryumfalnie i krótko. Co chwila ktoś pomyka w stronę budki kasowej. Odchodzi zawiedziony i ginie w alei ogrodowej. Rodzaj zmierzchu zapada wolno i przepływa, jakby z trudnością zakurzone liście drzew. Dokoła teatru letniego ruch, ale jeszcze przyciszony, stonowany. Maszyniści kręcą się, milcząc. Koło ogrodzenia jakiś artysta pali papierosa i czyta gazetę. Służąca, niosąca kosz ubrań, wyrosła nagle z zakrętu, jakby z pod ziemi i kopnąwszy bramkę nogą, weszła ciężko w głąb gmachu. Aktor spojrzał na nią przygasłym wzrokiem i oparłszy się o balustradę, zapalił świeżego papierosa.
Tuśka, dochodząc do teatru, zwolniła kroku.
Biegła jednym pędem, oddychając ciężko, z krwią bijącą silnie do skroni. Teraz, gdy była blizko gniazda, w którem znaleźć miała się oko w oko z Porzyckim, ogarnął ją lęk. Zaczynała czuć pustkę pod czaszką.
— Co mu powiem? Jak zacznę? — myślała.
Turkot wozu ocucił ją na chwilę. Zajechał wóz, naładowany meblami w fałszywym stylu Ludwika XIV, lakie-