Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/354

Ta strona została przepisana.

Wszedłszy do garderoby, patrzył przez chwilę zdziwiony na stojącą przy ścianie kobietę.
— To... pani?
Nie odpowiedziała nic.
Milczała.
W jednej chwili zrozumiała, że szanse jej są żadne.
Patrzył na nią z pod lekko podczernionych oczu, był piękny, tryumfujący, silny. Przytem to był Priola, już cały, od czubka do pięt, ten aktor, który szczęśliwie uchwycił za kark indywidualność stworzonej przez autora postaci. I ten Priola wykwintny i estetyczny, pełen eleganckiej kultury Zachodu, imponował silnie mieszkance ulicy Wareckiej. Patrzyła na niego, jak na istotę wyższą, obcą, zimną, niedostępną. Było jej tak, jakby Porzycki ukazał się jej nagle wysoko na bloku marmurowym, a ona zapadła w jakąś ciemną jamę.
Milczała.
On przez chwilę zdawał się zmieszany, ale to była sekunda. Podsunął jej krzesło wytwornym gestem.
— Proszę!
Skinęła ręką.
— Pani może po bilety... trudno dostać... prawda? Ale już rano była kasa wyprzedana.
Uśmiechnął się tryumfująco.
— Coś niebywałego... ha?... w lecie. Wszyscy się dziwią.
Znów podsuwał jej krzesło.
— Proszę... pani wygląda zmęczona.
Zaczął sobie czyścić paznogcie.
— Jakże tam u państwa? zdrowi? Nie mogłem być do tej chwili, bo ciągle gram...
To jednak dopełniło miary. Gdy ona konała, on zdołał odnaleźć w głosie tak spokojne, obojętne tony!...
Teraz patrzyła znów na siebie w lustrze, lecz już widziała ich dwoje — siebie i jego. I podziwiała jego wytworną wielkość i swoje coraz bardziej kurczące się ramiona.