raczy się schylić po to, aby choć jeden z tych okrągłych, oślizgłych drobiazgów podnieść i sobie przyswoić. Jest tam coś o tem, że lepiej przecież oddać dziecko komuś, kogo się zna, że aktorzy teraz mają doskonałe moralne stanowiska, a o materyalnym bycie już się nawet nie mówi... że jego matka będzie z nimi mieszkać... że...
Słowem, i to i tamto.
Mówiąc to, Porzycki zakłada świeżą gardenię w butonierkę. Tuśka śledzi jego gesty i ten biały kwiat na czarnem tle sukna. Coś przesuwa się jej przez umysł. A potem znów nic, nic...
Nawet łzy.
Zadźwięczał gdzieś w oddali przenikliwy dzwonek i przeszył drzwi garderoby.
Jednocześnie zastukał ktoś.
— Czy można?
Porzycki ku drzwiom poskoczył, uchylił je.
— A... pan redaktor! Natychmiast służę.
Ku Tuśce się zwrócił.
— Pani daruje... ale interwiew... siła wyższa.
Błysnął rzędami białych zębów w obramowaniu lekko ukarminowanych ust.
I gibkim ruchem, ruchem człowieka, który już czuje się obserwowanym, na korytarz się wysunął.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tuśka pozostała sama.
Zdziwiła się, jak łatwo i gładko im poszło to rozstanie. Raz, dwa. Już go niema. Kwestya skończona.
Z korytarza dobiega ją głos Porzyckiego:
— Widzi redaktor... ja inaczej to robię, ja inaczej pojmuję Priolę. Dla mnie ani Le Bargy, ani Kamiński... Najwięcej Sobiesław w Krakowie... Widział go redaktor?
— Nie.
— Wcale, wcale?...