Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/359

Ta strona została przepisana.

Głos Porzyckiego brzmi swobodnie zupełnie, równo, bez wysiłku.
— Tak — myśli Tuśka — lepiej, kiedy ktoś znany już weźmie dziecko.
I doznaje, jakby zbudzenia ze snu, jakby ją ktoś targnął za serce.
Co ona właściwie robi tu, w tej garderobie aktora? Czego ona chce od tego obcego człowieka, który sam przed chwilą zaznaczył dostatecznie, że jest mu obca? Szalona była, przychodząc tu, szaloną i bez cienia własnej godności.
Ma uczucie, że ktoś ją wypoliczkował i wzruszył potem ramionami gestem wspaniałym.
I niczego więcej nie pragnie teraz, jak uciec ztąd, uciec choćby do własnego domu, byle tylko zniknąć z tej klatki, a zwłaszcza nie widzieć więcej tego człowieka.
Nie bacząc na ruch, który zaczyna się na korytarzu, na głośne rozmowy, naciska klamkę i otwiera drzwi.
Jednocześnie na sali zaczyna grać orkiestra, i ta moc dźwięków uderza całą falą w Tuśkę, która jednak nie cofa się i wybiega na wązki korytarz.
Widzi, jak przez mgłę dużo ludzi — aktorów ucharakteryzowanych, we frakach, w liberyi, maszynistów, strażaków.
O ścianę oparty stoi Porzycki z teatralnym wzmiankarzem w żarliwej konferencyi.
W pozie, w geście, w głosie aż bije łuną chęć reklamy za jaką bądź cenę.
Zobaczywszy wychodzącą Tuśkę, kurtuazyjnym gestem ku niej się zwraca:
— Pani odchodzi?
Tuśka nie patrzy na niego, idzie dalej.
Porzycki, chwilkę, jakby się wahał, lecz reklama zwy cięża. Powraca do swego interwiewera.
Ten z zajęciem śledzi znikającą u wejścia sylwetkę kobiety.
— No... no... aż tu... w garderobie... — mówi, śmiejąc się pod wąsem.