Strona:Gabryela Zapolska - Córka Tuśki (1907).djvu/366

Ta strona została przepisana.

Kochał się w mamci...
Kiedy?
W Zakopanem! Tak mówiła Władka. Jak to było? jak?... Wtedy, gdy tak często przychodził? Gdy przynosił kwiaty, cukierki? Ona, Pita, była wtedy mała, bawił się z nią... tak... tak... Ale jak z dzieckiem, z malutką dziewczynką. A właściwie to on do nich przecież przychodził nie dla niej, nie dla tej smarkatej, tylko żeby widzieć... mamusię!
Tak... powoli, powoli! Ach! po co te myśli się tak tłoczą? Zaraz, zaraz, przyjdzie kolej na wszystkie. Tylko nie razem, bo głowa Pity nie wytrzyma takiego naporu brutalnych wspomnień.
I do tej ściany, zimnej, ciemnej tuli się i ciśnie drobne stworzenie. A oczy ma szeroko otwarte i wbite w ciemność. Lecz dla niej to już nie jest ciemnością.
Ten przedpokój aż wiruje cały od pędu faktów, które tu się cisną. Jakże jasno biją teraz chwile, spędzane w Płazowej chałupie we troje. Ona, mamcia i... on. Tryskają, jakby fontanną stubarwną, przed duszą Pity. Każdy uśmiech jego, każde słowo, każde spojrzenie z całą precyzyą powstaje we wspomnieniu Pity. A ona teraz wie, co znaczy takie spojrzenie, taki uśmiech, takie słowo. Ona wie, że w ten sposób on wyraża tajemnie swoje uczucia. Och! jakież to wszystko okrutne! jakież to wszystko straszne!
Lecz jest tu jeszcze coś straszniejszego, coś, od czego niema chyba większej tortury dla serca córki.
Oto Pita w tym wirze faktów, które tam naprzeciw Gewontu działy się z taką nieubłaganą prostotą i ścisłością, zaczyna odróżniać, że nietylko on uśmiechał się, rzucał spojrzenia, słowa, jak kwiaty ze świeżo narwanego bukietu.
Wszakże to wszystko było oddane, a często wywołane.
Wszakże i tu były zawieszenia głosu, pauzy, milczenia, ręce splecione, ramiona przytulone, a czasem niecierpliwe przywoływanie, źle ukrywana tęsknota — nawet... łzy...
Nie on jeden...